FYI.

This story is over 5 years old.

Technologia

Media społecznościowe wciąż nie umieją obchodzić się ze śmiercią, nieszczęściem i upokorzeniem

Podobno w 2065 roku liczba kont martwych użytkowników Facebooka przekroczy liczbę kont użytkowników żyjących

Ilustracja Surian Soosay via Flickr.

Wyemitowany 17 listopada odcinek The Today Show, w którym Charlie Sheen przyznał się, że jest nosicielem wirusa HIV, okazał się olbrzymim sukcesem dla zmagającej się ze spadającymi wynikami oglądalności amerykańskiej stacji NBC. Okupujący codzienne pasmo „śniadaniowe" program obejrzało ponad 5,5 mln ludzi – blisko o milion więcej niż analogiczne propozycje konkurencji.

Nic zresztą dziwnego – wyznanie od 20 lat nieustannie podbijającego czołówki światowych tabloidów celebryty poprzedzone było sprawnie poprowadzoną „akcją promocyjną": oszczędnie rozpuszczanymi w sieciach społecznościowych plotkami i wreszcie szeroko publikowanym „przeciekiem", zdradzającym właściwy powód jego wizyty w studiu telewizyjnym The Today Show. Gdy ta już się rozpoczęła, na Twitterze i Instagramie królował już tylko jeden hasztag – imię i nazwisko aktora, który niespodziewanie z obiektu kpin i tabloidowej fascynacji wszedł w nową rolę: najbardziej rozpoznawalnej ikony społeczności osób zarażonych wirusem HIV.

Reklama

I choć trudno odmówić szczerości intencji setkom tysięcy użytkowników wyrażających na Twitterze swoje poparcie aktorowi (wśród ich znalazło się także kilka instytucji zaangażowanych w walkę o zmianę medialnego obrazu osób zarażonych wirusem HIV, m.in. Gay & Lesbian Alliance Against Defamation), to nie sposób odnieść wrażenia, że „społecznościowy szturm" dotyczący Sheena był bezpośrednią kontynuacją reakcji na jego efektowne załamanie, które niemal 24 godziny na dobę okupował wszystkie anglojęzyczne portale plotkarskie kilka lat wcześniej. Być może był to pierwszy przypadek nieustannie transmitowanej hedonistycznej autodestrukcji popularnego celebryty w świecie web 2.0? Sheen – oprócz hitowych występów w programach 20/20 telewizji ABC i również The Today Show na antenie NBC –intensywnie i wyjątkowo niekonwencjonalnie korzystał właśnie z sieci społecznościowych, na przykład streamingując całonocne sesje w internecie czy wrzucając bełkotliwe vlogi.

Wiele osób siłą rzeczy oczekiwało wtedy jakiegoś spektakularnego zamknięcia ciągnącego się tygodniami, permanentnie redefiniującego się one-man show. Tym, co napędzało zainteresowanie i reprodukcję treści, była antycypacja tragedii. Ta z kolei przyszła dopiero (a przynajmniej stała się jawna) po latach, czyli teraz. Stąd w 2012 roku gwiazda Sheena nieco przygasła – a on sam przestał budzić zainteresowanie na tyle, że w końcu zniknął z czołówek mediów.

Reklama

Przypadek Charliego Sheena, choć z pozoru nieróżniący się szczególnie od innych, w których media żywiły się publicznymi upokorzeniami znanych osób jeszcze długo przed nastaniem internetu, pokazuje pewną ukrytą na co dzień dwuznaczność zawieraną przez największe serwisy służące do dzielenia się treściami społecznościowymi. Choć skonstruowane są one przede wszystkim po to, by dzielić się „pozytywnymi" uczuciami, to nabierają pełnej skuteczności w rozpowszechnianiu treści i aktywizowaniu swoich użytkowników, kiedy te treści znacząco odbiegają od przyjętych, „modelowych" schematów postów, zdjęć czy filmów, inicjujących ruch w sieci.

Nawet Władimir Putin nie potrafi kontrolować internetu.

Facebook może podsuwać nam – z godną podziwu natrętnością – radosne wspomnienia sprzed kilku lat, zachęcając do ponownego ich udostępnienia, ale tego rodzaju „recykling" pozytywnych emocji przestaje działać, kiedy nasza tablica wypełniona zostaje linkami do informacji o, przykładowo, krwawych zamachach terrorystycznych. Możemy „lubić" już właściwie wszystko – od zwyczajnych postów, przez komentarze, aż po zewnętrzne artykuły – ale najwięcej „lajków" mają informacje, których tak naprawdę nie lubimy.

Kontrowersyjna decyzja Twittera, by znakujące ulubione tweety gwiazdki zostały zastąpione przez serca, ma posłużyć poszerzeniu spektrum użytkowników serwisu, ograniczonym przez specyficzne skrzywienie, w kierunku bieżących wydarzeń i wiadomości politycznych. Zastąpienie dotychczasowego „dodania do ulubionych" funkcją „polubienia" ma przesunąć punkt ciężkości na treści bardziej pozytywne i odwrócić uwagę użytkowników od treści bardziej negatywnych. Od dłuższego czasu Twitter jest bowiem raczej postrzegany jako to medium społecznościowe „od złych wiadomości", znajdujące się na drugim biegunie bardziej prywatnego, „cieplejszego" Facebooka, gdzie skuteczniej można ograniczyć wyświetlanie treści, których nie chce się widzieć.

Reklama

Co jeśli jednak nie chcemy się od nich odcinać? Odpowiedź na uniknięcie dysonansu lajkowania nieszczęśliwych informacji może znajdować się już tuż za rogiem. Facebook ma pracować nad rozwiązaniem, które jeszcze niedawno funkcjonowało raczej jako temat żartów niż poważna propozycja – przyciskiem „nie lubię tego". Podczas wrześniowego spotkania z mediami w siedzibie Facebooka, szef serwisu Mark Zuckerberg przyznał, że od lat czuje presję ze strony użytkowników, żeby wprowadzić rozwiązanie pozwalające na wyrażenie emocjonalnego stosunku do jakiegoś wydarzenia, ale nie sprowadzające się jednocześnie do prostej jego afirmacji. Bezpośrednią motywacją dla wprowadzenia takiego rozwiązania ma być bezradność obecnej „ekonomii lajków" w obliczu szczególnie głośnych medialnie katastrof.

Trzeba jednak przyznać, że Facebook w ostatnim czasie dwoi się i troi, by te braki nadrobić. W efekcie wypracowuje rozwiązania, o tyle skuteczne, co chwilowe – czego najlepszym przykładem była niedawna możliwość nałożenia na swoje zdjęcie profilowe barw flagi francuskiej. Takie akcje pozwalają na jasną i czytelną artykulację swojego stosunku do tragicznego wydarzenia, omijając całą nie do końcu do sytuacji pasującą geografię lajków i fanpejdży, ale prowokuje oskarżenia o wybiórczość – całkiem zresztą słuszne, bo jeżeli chcieliśmy ustawić sobie na zdjęciu profilowym flagę Libanu, w którym dzień wcześniej miał miejsce równie brutalny zamach terrorystyczny, to musieliśmy zrobić to ręcznie.

Reklama

Ghana ma najszybszy internet w Afryce. Dziś jest się światową stolicą cyfrowych przekrętów opartych na magii.


Potrzeba dotyczy stałych rozwiązań – i wydaje się, że w obliczu coraz silniejszej roli mediów społecznościowych w przeżywaniu tego rodzaju wydarzeń, w końcu się one pojawią.

Także Twitter stawia na eksperymentowanie z wyrażaniem przez użytkowników różnych rodzajów emocji. Ostatnie „serduszka" to tylko wierzchołek góry lodowej. W kolejce czekają dobrze już znane i w zasadzie staroświeckie ikonki emoji, których implementacja w serwisie znajduje się jeszcze w fazie testów. W zasadzie trudno się dziwić, że największym problemem sieci opierającej się na błyskawicznej wymianie drastycznie krótkich wiadomości jest nieostrość form komunikacji. Jednoznacznie zabarwione pod względem emocjonalnym emoji rozwiązałyby ten problem, pozwalając na szybkie i określone reakcje, nawet jeżeli, zdaniem krytyków, doprowadzą w efekcie do niepotrzebnej infantylizacji Twittera. Ci ostatni na razie przegrywają walkę – a najlepszym tego dowodem jest fakt, że płacząca ze szczęścia emoji została właśnie wybrana słowem roku przez wydawnictwo Oxford Dictonaries.

Nawet jeżeli konkretne rozwiązania mogą wydawać się infantylne, to jednak trudno zaprzeczyć, że tego rodzaju zabiegi mające na celu umożliwienie artykułowania również negatywnych (bądź mniej lub bardziej ambiwalentnych) uczuć, świadczą o czymś zupełnie przeciwnym – media społecznościowe w coraz większym stopniu przestają być wyłącznie przestrzenią dla niezobowiązujących dyskusji czy dzielenia się synonimicznymi już z bezsensownością niektórych treści w Internecie „filmami o kotach". Nie chodzi tu wyłącznie o niezdrową obsesję na punkcie śmierci i cudzych tragedii (choć oczywiście wobec zachodzących zmian łatwiej i ją praktykować), ale również o przeznaczenie należnego miejsca również i tej części codziennego życia. Im bliżej rzeczywistości znajdują się media społecznościowe, tym bardziej należy brać pod uwagę również jej elementy do tej pory obce kanałom cyfrowej interakcji.

Śmieszne koty stanowią jednak ważny element europejskiej kultury. Niemiecka grafika „Flaisch macht Flaisch", 1555 r.

Podobno w 2065 roku (zakładając, że Facebook nie będzie rozwijał się szybciej, niż się rozwija teraz) liczba kont martwych użytkowników przekroczy liczbę kont użytkowników żyjących. Nie możemy uciec od „tanatycznej" strony uczestniczenia w globalnym festiwalu nieustannej komunikacji – możemy jedynie, wraz z nieuniknionymi kolejnymi katastrofami czy publicznymi kryzysami celebrytów, próbować go ucywilizować.