„Deadbeat At Dawn to debiutancki film Jima Van Bebbera, który nakręcił ten film za pieniądze ze studenckiego stypendium – wytrwał rok na uczelni, by je dostać, następnie rzucił szkołę i poświęcił się swojemu dziełu. Jego film powstawał prawie 4 lata, kręcił go na taśmie 16 mm z udziałem kolegów. Był reżyserem, scenarzystą, kaskaderem, robił nawet make-up. Chociaż teraz się z tego śmiejemy, chłopaki mocno się przykładali do każdej sceny. Myślę, że do pewnego stopnia można to porównać do okoliczności, w jakich powstawał The Room. Tam też mieliśmy jednostkę, która bardzo poważnie podchodziła do swojej pracy i dzięki jej determinacji w końcu jej się udaje. Jedyna różnica jest taka, że Tommy Wiseau (bo o nim mowa) miał 6 milionów dolarów Van Bebber zebrał 10 tys. dolarów i kilku kolegów".
Kulminacją całego festiwalu okazała się gala wrestlingu polskiej federacji Kombat Pro Wrestling. W sobotni wieczór cały klub został wypełniony ludźmi złaknionymi pojedynków na ringu okraszonych potem, łzami i krwią – a zawodnicy KPW nie zawiedli, dowożąc wyżej wymienione. Wieczór zamknął koncert Nightrun87, czyli solowy projekt Williama Malcolma.„Przyszedłem oglądać wrestling jak chyba wszyscy. Myślę, że właśnie tu leży problem, że my – komiksiarze – idziemy ze swoim produktem nie tam, gdzie trzeba: próbują jakieś targi książki, jakiś DwuTakt: Muzyka i Komiks. Otóż nie! Komiks i ludzie, którzy biją się na niby! To jest to! W końcu ktoś to powiedział. Poza tym wspieram ten śmieciowy wymiar rozrywki, bo całą popkulturę próbuje się teraz wcisnąć w taki paskudny, wypolerowany design. A co z tym całym bagnem, którym kiedyś też była rozrywka – fajnie sobie to przypomnieć. Wszyscy tutaj jesteśmy nostalgicznymi dziadami".
Nie ściemniamy. Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku
To był mój pierwszy Szlamfest. O imprezie dowiedziałem się w zeszłym roku, kiedy przypadkiem spotkałem Kowalczuka na 28. edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier – największej takiej imprezie w Polsce. Miał tam miał on swoje malutkie stoisko z komiksami, które prawie mi umknęło w ogromie napierających zewsząd bodźców.Pamiętam, że z Łodzi wracałem wtedy z poczuciem, jakbym właśnie odwiedził gargantuiczny bazar dla geeków, wypełniony szrotem na licencji, oferujący kubeczki, koszulki, breloczki, figurki i całą resztę gadżetów, których potrzebują dzieciaki poprzebierane za mutanty i wróżki. Tutaj, na Szlamfeście, poczułem się jak u siebie.Śledź autora tekstu na jego profilu na Facebooku