Ośrodek dla imigrantów w Stewart, czyli porażka amerykańskiego systemu imigracyjnego
Stewart Detention Center in Lumpkin, Georgia. Photo by Kevin D. Liles

FYI.

This story is over 5 years old.

News

Ośrodek dla imigrantów w Stewart, czyli porażka amerykańskiego systemu imigracyjnego

W Stewart w stanie Georgia ok. 1700 aresztantów czeka na decyzję, czy będą deportowani z USA. Ich los został jednak przesądzony, gdy tu trafili

Artykuł powstał we współpracy z dziennikarską organizacją non profit Marshall Project, która skupia się na kwestiach związanych z więziennictwem w USA.

Żeby dostać się do ośrodka w Stewart (Stewart Detention Center) w Lumpkin w stanie Georgia, trzeba jechać z Atlanty dwie i pół godziny autostradą międzystanową, która ciągnie się wzdłuż rzeki Chattahoochee. Miasto Columbus, położone 64 kilometry od Lumpkin, jest ostatnim miejscem, w którym można znaleźć jakikolwiek nocleg, podłączyć się do WiFi i bez zakłóceń odbyć rozmowę telefoniczną. Później krajobraz składa się już jedynie z czerwonej ziemi i drzew pokrytych winoroślą. Dojechanie do centrum Lumpkin obwieszcza widok opuszczonych witryn sklepowych, wyblakła od słońca stacja benzynowa i punkt sprzedaży broni.

Reklama

Po dziesięciominutowej przejażdżce drogą CCA – nazwanej tak od prywatnej firmy Corrections Corporation of America (Amerykańskie Przedsiębiorstwo Poprawcze) – trafia się w końcu do Stewart, jednego z najbardziej odizolowanych ośrodków dla imigrantów w Stanach Zjednoczonych. Zyski, które przynosi zakład, to jedno z głównych źródeł utrzymania regionu. W 2012 roku 20 proc. przychodów hrabstwa pochodziło właśnie ze Stewart. Takie dochody generuje około 1,7 tys. aresztantów, których umieszcza się w placówce na czas trwania ich postępowań imigracyjnych. Czekają tam na decyzję, czy będą deportowani ze Stanów Zjednoczonych.

Najprawdopodobniej będą.

Ośrodek przejściowy dla imigrantów w Stewart oraz sąsiadujący z nim sąd imigracyjny, w którym ważą się losy wszystkich aresztantów, mają największy odsetek spraw zakończonych deportacją w kraju. W dużej mierze wynika to z tego, że mężczyznom zatrzymanym w Stewart bardzo rzadko udaje się zatrudnić adwokata imigracyjnego – nikt taki nie mieszka w okolicach Lumpkin, a inni niechętnie zgadzają się na kilkugodzinne dojazdy do klientów. Szczególnie gdy większość z nich jest niewypłacalna.

W zeszłym roku mniej niż 2 proc. imigrantów ze Stewart uzyskało pozwolenie na pozostanie w kraju.

Był sierpień 2015 roku, kiedy Omar Arana wraz z dziesięcioma innymi mężczyznami siedział na drewnianej ławie w sali sądowej. Liczył, że znajdzie się w szczęśliwych dwóch procentach. Rozprawę prowadziła sędzia Saundra Arrington, jedna z czterech osób, które rocznie rozstrzygają w Stewart ponad 6 tys. spraw imigracyjnych.

Reklama

Romero się bał – już trzeci raz w ciągu swojego dwumiesięcznego pobytu w Stewart trafił na salę rozpraw. Nie mówił po angielski i nie miał prawnika.

Wkrótce urzędnik sądowy sprawdził plastikowy identyfikator Romero i wskazał mu miejsce przy stole naprzeciwko ławy sędziego. Mężczyzna dostał również słuchawki, dzięki którym mógł słyszeć tłumaczenie na hiszpański.

Według Romero, Arrington zapytała go, czy od poprzedniego przesłuchania udało mi się znaleźć prawnika. Odpowiedział, że nie; nie było go na to stać.

„Cóż, dałam ci wystarczająco dużo czasu, żebyś sobie jakiegoś znalazł. W takim wypadku zaczynamy rozprawę"– odparła sędzia.

W czerwcu 2015 roku Romero zaczął tymczasową pracę w zakładzie chemicznym oddalonym o pół godziny od jego domu w Bay City w Teksasie. Wysiłek fizyczny nie był dla niego niczym nowym; przez ostatnie kilka lat sam utrzymywał swoje dzieci i podejmował się wszelkich zajęć: kładł dywany, pracował w szkółce leśnej oraz na teksańskich złożach ropy naftowej. Gdy przełożony poprosił go o numer ubezpieczenia społecznego [pełniącego w Ameryce podobną rolę, co w Polsce PESEL, z tą różnicą, że otrzymują go również cudzoziemcy mający tymczasowe pozwolenie na pobyt w kraju], Romero podał fałszywy. Szefowie zakładu to odkryli i zadzwonili po policję. Ta natomiast szybko przekazała sprawę urzędowi imigracyjnemu.

Wtedy po raz pierwszy od swojego przyjazdu z Meksyku w 1994 roku Romero zetknął się ze Służbami Imigracyjnymi i Celnymi Stanów Zjednoczonych (ICE). Wcześniej dwukrotnie aresztowano go za jazdę pod wpływem alkoholu (w 2003 i 2004 roku), a w 2012 roku za posiadanie kokainy. Za wszystkie trzy wykroczenia dostał wyroki w zawieszeniu. ICE nigdy nie interweniowało.

Reklama

Romero uważa, że przynajmniej częściowo za jego błędy z przeszłości odpowiada trauma spowodowana tragiczną śmiercią jego córki Rosy w 2004 roku. Gdy mężczyzna był pracy, jego ówczesna żona pobiła sześciolatkę za niesforne zachowanie. W wyniku obrażeń dziewczynka wkrótce zmarła, a jej matka została skazana na 60 lat pozbawienia wolności. Trójkę młodszych dzieci zabrała opieka społeczna, ale już po miesiącu wróciły do ojca. Od tego czasu jest ich jedynym opiekunem.

Stojąc przed sędzią Arrington, poczuł ucisk w gardle. Chciał ją przekonać, by dała mu szansę; błagać o jakąś alternatywę. Bał się jednak, że cokolwiek powie, zostanie użyte przeciwko niemu.

Ostrożnie dobierał słowa. Liczył, że uda mu wzbudzić sympatię sędzi. Powiedział, że jest samotnym rodzicem oraz że w rodzinie odgrywa rolę zarówno ojca, jak i matki.

Romero twierdzi, że odpowiedziała mu, by zabrał je ze sobą do Meksyku.

Ale one się tu urodziły, odparł, przyzwyczaiły się już do Stanów.

Jak skończą 18 lat, mogą tu wrócić, skwitowała.

Na tym skończyło się przesłuchanie. Romero wrócił do swojej celi, położył się na łóżku i zaczął szlochać.

Ogrodzenie ośrodka w Stewart. Fot. Audra Melton

Zakład w Stewart to jeden z ponad 40 prywatnych ośrodków przejściowych dla imigrantów [w Stanach powszechną praktyką jest prowadzenie więzień lub ośrodków przejściowych przez prywatne przedsiębiorstwa – oczywiście w porozumieniu z organami państwowymi]. Są to placówki, w których umieszcza się ludzi za popełnienie przestępstwa, jakim jest nielegalne przekroczenie amerykańskiej granicy. Nie należy traktować ich jako więzienia – pełnią funkcję aresztu, gdzie zatrzymani przebywają do momentu podjęcia przez sędziego decyzji w sprawie ich deportacji. To, w którym z nich zostaną umieszczeni, w dużej mierze zależy od tego, gdzie zostali aresztowani. Jeżeli w południowo-wschodniej części kraju, prawdopodobnie trafią właśnie do Stewart. Wystarczyłoby, żeby umieszczono ich w placówce w Miami, a ich przyszłość mogłaby wyglądać zupełnie inaczej: mieliby ponad trzykrotnie większą szansę na znalezienie obrońcy, a szanse na pozostanie w USA wzrosłyby dziesięciokrotnie.

Reklama

Jeżeli oskarżonego w postępowaniu karnym nie stać na adwokata, państwo musi mu zapewnić obrońcę. Inaczej wygląda to w przypadku imigrantów, którym grozi deportacja z kraju – im nie przysługuje obrona z urzędu. Biedniejsze rodziny muszą albo jakoś uzbierać 7 tys. dolarów (prawie 30 tys. zł) i zatrudnić prawnika, albo liczyć, że znajdą kogoś, kto zająłby się ich sprawą pro bono. W Stewart szanse na to są niewielkie.

Z wrześniowego raportu Amerykańskiej Rady ds. Imigracji wynika, że w okresie między 2007 a 2012 rokiem zaledwie 6 proc. mężczyzn zatrzymanych w Stewart miało prawnika. To dwa razy mniej niż wynosi średnia krajowa dla podobnych przypadków.

Zatrudnienie prawnika wpływa na praktycznie każdy aspekt sprawy. Przepisy dotyczące imigracji są wyjątkowo skomplikowane i w dużej mierze zależą od interpretacji sędziego. Bez adwokata oskarżeni mogą nie wiedzieć, czy przysługuje im jakaś ulga, w jaki sposób złożyć wniosek o azyl, ani że ich przeszłość kryminalna wpływa na ich status imigracyjny. Badania wykazują, że imigrantom, którzy byli bronieni przez prawnika, częściej udawało się wywalczyć wstępne przesłuchanie, podczas którego podejmuje się decyzje w kwestii zwolnienia warunkowego lub wyjścia za kaucją. Częściej zwalniano oskarżonych do domu na czas podejmowania decyzji w ich sprawie oraz, co ważniejsze, mieli oni 14 razy większą szansę na wygraną w sądzie i pozostanie w Stanach.

Reklama

Rzeczniczka Biura ds. Rozstrzygania Procesów Imigracyjnych napisała w mailu, że centrala zdaje sobie sprawę z różnicy, jaką sprawia posiadanie obrony prawnej i „podjęła już kilka inicjatyw, aby zachęcić prawników". W Stewart zatrzymani mogą brać udział w programach orientacyjnych, które prowadzą chrześcijańskie organizacje charytatywne. W ich trakcie tłumaczy się więźniom zarówno podstawowe kwestie (na przykład kto dokładnie znajduje się na sali sądowej), jak i bardziej skomplikowane zagadnienia prawne. Zatrzymani otrzymują również „listę doradców prawnych pracujących pro bono".

Trzech z czterech podanych adwokatów nie przyjmuje już spraw ze Stewart.

Bez prawnika wielu aresztantów może liczyć jedynie na pomoc ze strony rodzin i znajomych, którzy czekają na nich po drugiej stronie muru.

Tabliczka z danymi adwokat imigracyjnej leżąca na ziemi w rolniczej części hrabstwa Stewart. Fot. Kevin D. Liles

Tak właśnie stało się w przypadku Kimberly Griffith. Gdy w 2013 roku umieszczono w Stewart jej obecnego męża Carlosa Marroquina Lopeza, była jedyną osobą, która starała się mu pomóc. Marroquin Lopez po raz pierwszy przyjechał do Stanów w 1998 roku, licząc, że odetnie się od przestępczości w rodzinnej Gwatemali i że zacznie normalnie zarabiać na życie. Z Kimberly poznali się w sklepie spożywczym w Północnej Karolinie, gdzie on mył podłogi, a ona pracowała na nocnej zmianie. Marroquin Lopez został zatrzymany za prowadzenie samochodu bez uprawnień (jako nielegalny imigrant nie mógł wyrobić sobie prawa jazdy w Karolinie Północnej) i tydzień później przeniesiono go do zakładu w Lumpkin. Nigdy wcześniej nie był karany, ale już raz go deportowano.

Reklama

Griffith (obywatelka USA) musiała nauczyć się lawirować wśród przepisów i kruczków prawnych dotyczących imigracji, z którymi nigdy wcześniej nie miała do czynienia. „Nawiązywałam kontakty z ludźmi przez Facebooka i czytałam kodeks prawny, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób mogę mu pomóc" – powiedziała. „Zadzwoniłam do 10 czy 12 adwokatów. Żaden nie chciał wziąć tej sprawy. Kilku z nich powiedziało mi: »Stewart jest za daleko. To kompletne zadupie«".

W ciągu trzech miesięcy, gdy Marroquin Lopez przebywał w ośrodku dla imigrantów, Griffith odwiedzała go osiem razy. Do Stewart jechała pięć godzin; z Carlosem mogła spędzić godzinę. Czasem zatrzymywała się na noc w otwartym domu gościnnym dla członków rodzin ludzi zamkniętych w Stewart, założonym przez organizację non profit El Refugio. W Lumpkin bowiem nie ma żadnego hotelu.

Po pewnym czasie przestali szukać prawnika i pogodzili się z porażką. Marroquin Lopez został deportowany w czerwcu 2013 roku, a po miesiącu dojechała do niego Griffith.

„Podejrzewam, że gdybym była zamożna, miałabym szansę wygrać tę sprawę. Jednak system nie został zaprojektowany z myślą o zwykłych ludziach".

Sadam Hussein Ali w zakładzie w Stewart. Fot. Audra Melton

Sytuacja wygląda znacznie gorzej w przypadku osób, których nie wspiera żaden obywatel USA.

21-letni Sadam Hussein Ali jest w Stewart już od ponad roku. Asz-Szabab, grupa terrorystyczna z jego rodzimej Somalii, zaczęła grozić jego rodzinie – mówili, że porwą mu siostrę jako rekompensatę za nieopłacony haracz, a samego Husseina pobili i zamknęli na 15 dni w więzieniu. Udało mu się zbiec i wraz z siostrą uciekli do obozu dla uchodźców w Kenii. Tam dziewczyna mogła ukryć twarz pod burką i uniknąć niebezpieczeństwa.

Reklama

Jej brat natomiast poleciał do Brazylii, z której wyruszył na trzymiesięczną przeprawę przez Południową i Środkową Amerykę. Podróżował pieszo i autobusami. Gdy dotarł do granicy amerykańsko-meksykańskiej, powiedział strażnikom, że chciałby ubiegać się o azyl. Na dziesięć dni został umieszczony w areszcie w Teksasie, skąd przewieziono go do zakładu w Stewart.

W czasie prezydentury Baracka Obamy, w latach 2010-2014, prawie trzykrotnie wzrosła liczba osób przebywających w ośrodkach dla imigrantów. W 2014 roku mniej więcej 77 proc. ludzi starających się o azyl (z których spora część to kobiety i dzieci) zostało zatrzymanych na czas rozpatrywania ich sprawy. Innymi słowy, ponad 44 tys. osób szukających w Stanach azylu zostało umieszczonych w ośrodkach dla nielegalnych imigrantów. W poprzednich latach znacznie częściej udawało się wywalczyć zwolnienie warunkowe lub wyjście za kaucją.

Na to drugie szanse w Stewart są wyjątkowo małe. W 2015 roku, zgodnie z danymi zebranymi i przeanalizowanymi przez Southern Poverty Law Cente, prawniczą organizacją non profit zajmującą się prawami obywatelskimi, ani jedna z osób zatrzymanych w Stewart nie dostała zwolnienia warunkowego – dla porównania, w skali całego kraju udało to się około 6 proc. aresztantów. Również dwa razy mniej mężczyzn wychodzi ze Stewart za kaucją niż ma to miejsce w innych częściach USA. Natomiast jeżeli uda im się wygrać rozprawę o wyznaczenie kaucji, przeciętnie wynosi ona 5,5 tys. dolarów (ponad 23 tys. zł).

Reklama

Podczas pobytu w Stewart Hussein Ali dzwonił do ponad 10 prawników w nadziei, że któryś z nich pomoże mu pro bono. Wielu nawet nie odebrało. Pozostali odmówili albo domagali się za swoje usługi 5 tys. dolarów (20 tys. zł). Sadam nie miał już jednak żadnych oszczędności – na podróż do Stanów wydał 10 tys. dolarów, czyli 50 tys. złotych. Kiedy przekraczał granicę miał dokładnie 460 dolarów (niecałe 2 tys. złotych). Pieniądze, które zarabia, pracując w kuchni w Stewart, ledwo wystarczają mu na opłacenie telefonów do prawników i rodziny. Wniosek o udzielenie azylu udało mu się wypełnić tylko dlatego, że pomógł mu inny człowiek z Somalii, który przebywa z nim w zakładzie i lepiej zna angielski.

Jego prośbę odrzucono w marcu. Hussein Ali, podobnie jak wielu mężczyzn w podobnej sytuacji, zdecydował się nie odwoływać od wyroku sądu. Nie widział sensu; za jego pobytu w Stewart nikomu się to nie udało. „Gdybym miał prawnika, na pewno wszystko byłoby lepiej" – mówi. „Wydaje mi się, że trudno znaleźć w Stanach kogoś w gorszym położeniu".

Teraz czeka na deportację do Somalii.

„Jeśli mam umrzeć, to umrę" – powiedział.

Ogłoszenie adwokata imigracyjnego wita ludzi wjeżdżających na teren Stewart. Fot. Kevin D. Liles

Naprzeciwko restauracji 4-Way BBQ, jednego z dwóch lokali gastronomicznych w Lumpkin, stała kiedyś tabliczka z ogłoszeniem o treści „ADWOKAT IMIGRACYJNY" i bezpłatnym numerem na infolinię. Znak usunięto w listopadzie. Nieopodal wjazdu do Stewart również widnieje podobna reklama, ale po hiszpańsku, z wypisanym adresem (biura rachunkowego, jak się okazuje) oraz numerem telefonu, który już nie działa. Na poboczu drogi prowadzącej do Stewart leży tabliczka, lekko już wdeptana w ziemię, z numerem do Elaine Morley, adwokat z Huston. Zapytana, czy nadal bierze tutejsze sprawy, westchnęła.

Reklama

„To miejsce jest koszmarne" – powiedziała, po czym rozpoczęła całą litanię frustracji: mówiła o odległości, braku jakiegokolwiek miejsca noclegowego, trudnościach w komunikacji z klientami. Od swoich kolegów po fachu słyszała podobne historie. Dlatego po jednej sprawie zrezygnowała. „Nigdy tam nie wrócę" – stwierdziła.

Leigh Ann Webster, adwokat imigracyjna z Atlanty, po dwóch sprawach obiecała sobie, że więcej nie zawita do Stewart. „Nie jestem w stanie pobierać tam takiego wynagrodzenia, żeby mi się to opłacało".

Elizabeth Matherne, również z Atlanty, reprezentowała mężczyzn zamkniętych w Stewart przez ponad pięć lat, ale w końcu przestała brać nowych klientów. Próbowała namówić innych adwokatów, żeby zaczęli zajmować się tamtejszymi sprawami, nawet pomimo wszystkich niedogodności. „To cały dzień nieobecności w pracy; praktycznie wyjęty z życia" – mówi. „Czujesz, jakbyś cofał się w czasie". Matherne często musiała wychodzić z domu o czwartej rano, żeby zdążyć na przesłuchanie o ósmej. Do tego cała placówka jest niezwykle ubogo wyposażona: „Nie ma dostępu do internetu, faksu… niczego. Musisz wszystko spakować poprzedniego dnia i upewnić się, że zabrałeś każdą, absolutnie każdą rzecz, jaka może ci się przydać".

Jednak problemy prawników nie kończą się wraz z przybyciem do Stewart. Wniesiono już przynajmniej kilka skarg na arbitralne reguły wprowadzone przez Amerykańskie Przedsiębiorstwo Poprawcze (CCA), które niedawno przekształciło się w CoreCivic. Placówki zarządzane przez prywatne firmy (chociażby właśnie przez CoreCivic) podlegają znacznie mniejszemu nadzorowi niż państwowe zakłady. Prawnicy mówią, że w przeciwieństwie do innych ośrodków, w Stewart nie ma możliwości doradzania klientom w trakcie darmowych połączeń telefonicznych. Zatrzymani muszą najpierw zaoszczędzić pieniądze na karty telefoniczne, a dopiero potem mogą próbować dodzwonić się do swojego obrońcy. Już w 2014 roku w placówce miał zostać zainstalowany system umożliwiający przeprowadzanie wideokonferencji – do czego firma zobowiązała się w podpisanym przez nią kontakcie – stało się to jednak dopiero w sierpniu tego roku, po tym, jak napłynęły liczne skargi na warunki w ośrodku.

Reklama

Adwokaci mówią, że gdy jadą porozmawiać z klientem na miejscu, godzinami muszą czekać na spotkanie. Często się zdarza, że bez żadnego uzasadnienia odmawia im się prawa do wizyty. Jeżeli natomiast widzenie dojdzie do skutku, odbywa się ono przez okno z grubego pleksiglasu, a strony mogą ze sobą rozmawiać jedynie przez telefon. Zeszłej zimy przez kilka miesięcy aparaty były zepsute – prawnicy nie mieli wyboru i musieli krzyczeć do klientów przez szybę.

Na marcowy list, w którym opisano powyższe problemy, przedstawiciele Amerykańskiej Rady ds. Imigracji odpisali, że skargi prawników i ich propozycje zmian „są intensywnie weryfikowanie i rozważane". Podkreślili jednak, że zasady dotyczące widzeń są wywieszone w poczekalni, a telefony zostały już od tego czasu naprawione.

CoreCivic nie odpowiedziało na ten list. Jonathan Burns, rzecznik firmy, w wiadomości mailowej napisał: „adwokaci mogą odwiedzać zatrzymanych w dowolnej chwili podczas wyznaczonych godzin, nawet niezapowiedziani. Wystarczy, że mają ze sobą dowód tożsamości ze zdjęciem i dokument potwierdzający ich kwalifikacje zawodowe. Wizyty nie mają żadnych ograniczeń czasowych". Zaprzeczył, jakoby telefony kiedykolwiek były zepsute i że prawnicy mieli jakiekolwiek problemy z zaplanowaniem rozmów telefonicznych z klientami.

Znak drogowy przed ośrodkiem w Stewart. Fot. Kevin D. Liles

W sierpniu Departament Bezpieczeństwa Krajowego (DHS) ogłosił, że „rozważy" stopniowe odchodzenie od zawierania umów z zewnętrznymi firmami posiadającymi prywatne ośrodki dla imigrantów, wzorując się na wcześniejszej decyzji Krajowej Rady ds. Więziennictwa (FBOP). Jednak na początku grudnia ogłoszono, że współpraca z takimi spółkami zostanie jednak podtrzymana w związku z „kwestiami finansowymi" oraz koniecznością poradzenia sobie z „nagłym wzrostem liczby zatrzymań". Rzeczywiście, za prezydentury Donalda Trumpa Służby Imigracyjne najprawdopodobniej będą musiały zacząć znacznie częściej umieszczać ludzi w takich ośrodkach – wystarczy wspomnieć, że ceny akcji CoreCevic zauważalnie wzrosły po wyborach.

Reklama

Część sędziów uważa, że umieszczanie takich obiektów na uboczu szlaków komunikacyjnych znacznie utrudnia im pracę. W październiku grupa sędziów imigracyjnych wystosowała prośbę do sekretarza bezpieczeństwa krajowego Jeha Johnsona, aby wycofał się ze strategii Służb Imigracyjnych polegającej na coraz częstszym korzystaniu z ośrodków dla nielegalnych imigrantów. Uzasadnili to obserwacją, że obecna sytuacja uniemożliwia prowadzenie bezstronnych procesów. Johnson nie odpowiedział.

„Jeżeli nikt tych ludzi nie reprezentuje, jak możemy rzetelnie wykonywać naszą pracę?" – pyta Paul Wickham Schmidt, niegdyś sędzia imigracyjny i przewodniczący Rady Apelacyjnej ds. Imigrantów. Ograniczenie pracy zaledwie kilku sędziów do rozpatrywania sytuacji imigrantów tworzy według niego klimat, w którym ułaskawienie staje się czymś wyjątkowym, a nie normą. Stawianie takich placówek na wiejskich obszarach „wygląda na mniej lub bardziej przemyślaną strategię, która ma zniechęcić ludzi do szukania pomocy prawnej i ubiegania się o pozostanie w Stanach".

Adwokaci i prawnicy imigracyjni złożyli tego lata skargę do Biura ds. Rozstrzygania Procesów Imigracyjnych, zarzucając sędziom pracującym w Stewart, że naruszają sprawiedliwe procedury sądowe. Zatrzymani donieśli, że wielokrotnie zniechęcano ich do składania apelacji, nie udzielano im koniecznych informacji na temat sposobu wypełniania wniosków o przyznanie azylu oraz odmawiano im dostępu do programu orientacyjnego prowadzonego przez katolickie organizacje charytatywne.

Reklama

Biuro nadal rozpatruje tę skargę i w dalszym ciągu nie wystosowało żadnej odpowiedzi.

Omar Arana Romero w ośrodku w Stewart. Fot. Audra Melton

Romero przebywa w Stewart już od ponad roku.

Służby Imigracyjne pierwotnie umieściły go w ośrodku w Port Isabel w Teksasie, niecałe pięć godzin jazdy od jego domu. Cilvia Reyes, partnerka Omara od siedmiu lat, od razu przystąpiła do działania i zaczęła szukać prawnika. Udało jej się znaleźć radcę prawnego, którego biuro mieściło się godzinę jazdy od tamtej placówki i który za kilka tysięcy dolarów był gotowy pomóc Romero w uzyskaniu wizy.

Prawnik mógłby jeździć i odwiedzać Romero, dzięki czemu bez problemu przygotowaliby razem jego wniosek, w którego skład wchodzą poręczenia od członków społeczności oraz rodziny, a także różne dokumenty sądowe. Jednak ich starania utknęły w martwym punkcie, gdy po tygodniowym pobycie w Port Isabel kazano Romero się spakować i przygotować do podróży. Wsadzono go do samolotu lecącego do oddalonej o cztery stany i 1600 kilometrów Georgii. Pomijając krótki pobyt w ośrodku w Nowym Meksyku, podczas którego prawie został deportowany, Romero cały ten okres spędził w Stewart.

Jego poprzedni prawnik nie mógł już go reprezentować – nie mieli wystarczającej ilości pieniędzy, by opłacać usługi świadczone na taką odległość. Reyes zaczęła szukać kogoś bliżej. Największe szanse na znalezienie radcy prawnego o odpowiednich kompetencjach mieli w oddalonej o prawie 250 kilometrów Atlancie. Za każdym razem słyszeli jednak taką samą odpowiedź.

Biorąc pod uwagę to, że Romero był już trzykrotnie karany, normalnie jego deportacja zyskałaby status priorytetu. Mógłby natomiast zostać w kraju, gdyby zaakceptowano jego podanie o uzyskanie wizy typu „U", przeznaczonej ofiar przestępstw.

Miał nadzieję, że zostanie zwolniony ze Stewart na czas rozpatrywania jego wniosku, aby móc zajmować się swoimi dziećmi, które obecnie mają 17, 16 i 14 lat. Jednak jedno z jego poprzednich wykroczeń związane było z narkotykami, a to zgodnie z przepisami imigracyjnymi oznacza, że musi pozostać w areszcie i nie przysługuje mu zwolnienie za kaucją. Wszczął proces w tej sprawie, ale bez prawnika nie udało mu się wygrać.

Podczas gdy Romero jest zamknięty w ośrodku, jego dzieci mieszkają oddzielnie, rozrzucone między ciotką a przyjaciółmi rodziny. Reyes musiała niedawno z powrotem zamieszkać u matki, bo nie było jej dłużej stać na własne mieszkanie.

„Poczynając od dnia, kiedy zgarnął mnie Wydział Imigracyjny […] nie mogę spać ani normalnie funkcjonować […] ponieważ znowu rozdzielono mnie od dzieci" – napisał Romero oświadczeniu sądowym w styczniu.

„Jest moim ojcem i matką […] Musicie to zrozumieć, nie jestem w stanie sama tego znieść" – można przeczytać w liście od jego najstarszej córki Jennifer, który dołączono do wniosku o wizę. „Mój tata to jedyna osoba, jaka mi została".

Romero chciał zostać przeniesiony do ośrodka dla imigrantów położonego bliżej jego domu, by jego dzieci mogły go odwiedzić. Nie widział ich już od ponad roku. „Każdego dnia proszę Boga o transfer do placówki niedaleko moich pociech. Jestem zdesperowany" – napisał w liście z czerwca.

Brian Cox, rzecznik Służb Imigracyjnych, powiedział, że nie może komentować sprawy Romero, ale w mailu napisał, że: „ogólnie rzecz biorąc, nasze Służby starają się ograniczyć przenosiny oraz w jak największym stopniu umożliwić wizytacje i dostęp do pomocy prawnej. Rozmieszczamy zatrzymanych, kierując się tym, jakie ośrodki mają wolne miejsce oraz jakie są potrzeby naszej agencji".

W międzyczasie Romero korzysta z biblioteki prawniczej w Stewart, chociaż większość materiałów jest po angielsku. Reyes szuka porad prawnych w internecie, ale ponieważ nie może być na przesłuchaniach, nie wie, jakich dokładnie informacji potrzebuje. Romero pomagał inny aresztant, który w Wenezueli był prawnikiem. Powiedział mu, jak wypełnić wnioski wymagane w trakcie postępowania oraz doradzał, w jaki sposób ubiegać się o zwolnienie za kaucją. Współpraca zakończyła się w czerwcu, kiedy Wenezuelczyk został deportowany.

Ostatnie przesłuchanie Romero miało miejsce 15 listopada. Mówi, że trwało zaledwie kilka minut. Wciąż jednak nie wie, czy jego wniosek o wizę zostałby zaakceptowany, ponieważ sędzia powiedziała, że skończył mu się czas. Kazała go deportować.

Znajomy z ośrodka dał mu numer do prawnika z Atlanty, który za samo wstępne spotkanie inkasuje 150 dolarów (630 zł). Reyes stara się jakoś zdobyć potrzebne pieniądze. Próbuje sprzedać wspólny samochód, żeby zdobyć trochę gotówki.

„Chce się stąd wydostać. Martwię się o moje dzieci" – powiedział Romero podczas telefonu z ośrodka. „Czekają na mnie".