FYI.

This story is over 5 years old.

zdrowie

Tak zaczyna się ostra schizofrenia

Rok temu, zimą, przestałem poznawać sam siebie. Najpierw zmienił się sen
Rysunek pokazujący korę mózgową. Zdjęcie: Wellcome Images

Coraz ciężej przychodziło mi zasypianie i to postępowało przez jakieś dwa tygodnie. Jako 24-latek z dobrym dostawcą haszu nigdy wcześniej nie miałem takich problemów. To było dziwne. Przyszło zupełnie bez ostrzeżenia, tak mi się przynajmniej zdawało. Gdy kładłem się do łóżka, nie potrafiłem wyłączyć mózgu. Z moich myśli wyrastały pnącza, które owijały się wokół innych myśli, splatając się w wielką ścianę bluszczu. Niektórymi nocami zarzucałem sobie kołdrę na głowę, łapałem mocno twarz dłońmi i powtarzałem szeptem:

Reklama

‒ Zamknij. Się. Kurwa. Mać.

W końcu odzyskałem zdolność zasypiania, ale budziłem się z nietypowym humorem, czując, jakbym zapomniał coś zrobić lub komuś powiedzieć. Mój głód nie był także tak dojmujący jak zazwyczaj o tej porze dnia. Normalnie zrywam się z łóżka jak tylko otworzę oczy i pędzę na dół nasypać sobie do miski kopiastą porcję chrupek Frosted Flakes. Zamiast tego budziłem się każdego rana z chorobliwym uczuciem, jakby coś pełzało mi po wnętrznościach. Jednak nie robiłem sobie z tego nic. Pomyślałem, że trzeba na trochę odstawić hasz. To pewnie od tego. Nie panikowałem.

Nadal pracowałem w sklepie z winami i starałem się zepchnąć to, co działo się nocami, gdzieś na ubocze mojego umysłu. Przechodziłem pomyślnie przez każdy dzień, aczkolwiek z lekko zaczerwienionymi oczyma – ale z perspektywy czasu widzę, że zaczęły mnie wtedy męczyć nawet proste rozmowy.

Na przykład gdy szef prosił, bym sprawdził przesyłkę, przetworzenie tej informacji zajmowało mi parę sekund ‒ jakby w tym samym czasie mówiły do mnie dwie czy trzy osoby, nie mogłem z tego wydobyć wyraźnego polecenia. Przyglądanie się porannym protokołom wysyłek i próby znalezienia w nich sensu… Jakbym próbował się przyjrzeć drzewu za zasłoną mgły – wykonalne, ale ciężkie do zrobienia.

Wszystko zdawało się zamglone. Cały czas miałem wrażenie, że różne rzeczy zaraz upadną. Patrzyłem na półkę zastawioną butelkami i jedna czy dwie wyglądały tak, jakby miały się zaraz przewrócić. Gdy spoglądałem na nią jeszcze raz, wszystko okazywało się w porządku. Ciągle roiło mi się też, że słyszę telefony dzwoniące w różnych tonacjach, mimo że w magazynie nie mieliśmy ani jednego telefonu. I znowu ‒ jeszcze nie panikowałem: gdy ktoś pytał, czy wszystko ze mną okej, odpowiadałem, że nie sypiam zbyt dobrze i generalnie myślałem, że do tego się to sprowadza. Niedobór snu dziwnie wpływa na ludzi. Znajomy z pracy dał mi na spróbowanie tabletki nasenne. Przez jakiś czas myślałem, że działają, chociaż gdy się budziłem, czułem, jakby moją głowę wypełniała wełna. Przestałem przejmować się weekendowym chodzeniem do barów czy grą w piłkę nożną. Chciałem tylko spać. Rozmowy wymagały zbyt dużego nakładu pracy.

Reklama

Powiedziałbym, że od pierwszych objawów mojej bezsenności do momentu, gdy uznałem, że dzieje się ze mną coś naprawdę złego, minęły jakieś dwa miesiące. Nocami myślowe ośmiornice ‒ jak zacząłem je nazywać ‒ stawały się coraz dziwniejsze. Siedząc przy włączonym telewizorze, przestałem odróżniać, które dźwięki dochodzą z niego, a które wydaję ja sam. To było przerażające. Pewnego wieczoru, gdy oglądałem Homeland (ze wszystkich możliwych seriali właśnie ten), wydawało mi się, że mam atak paniki. Wiedziałem, jak to się objawia, bo dziewczyna, z którą kiedyś chodziłem, miewała takie ataki – raz w kinie musiała się położyć i głęboko oddychać, żeby powstrzymać odruch wymiotny. Okropnie się na to patrzyło. Ale gdy trafiłem tej nocy do łóżka, zacząłem się trząść, jakbym czuł lodowate zimno – tyle że moja skóra dosłownie się gotowała. Nogi drżały przy zetknięciu z prześcieradłem, a w głowie miałem istną kakofonię, jak gdyby tłum ludzi rozmawiał głośno tuż obok mojej poduszki. Nic dramatycznego, po prostu jednostajny, dezorientujący hałas. Przy migającym ekranie telewizora zacząłem tracić zmysły.

Nie spałem przez całą tę noc. Byłem jak sparaliżowany. Drzwi do mojej sypialni stały się prawdziwym krańcem mojego świata, jak papierowa ściana planu filmowego, w którą uderzył łódką Jim Carrey w ostatniej scenie Truman Show. Hałas nadchodził i odchodził falami, ale czułem, jakby ktoś zastąpił moje ciało i umysł. Ktoś albo coś. To nie byłem ja ten ktoś zbyt przerażony, by wyjść do łazienki się odlać, który zamiast tego próbował zrobić to do pustej szklanki, rozlewając mocz po podłodze. To nie byłem ja ten ktoś, kto zrzucił z łóżka pościel, bo czuł się dobrze jedynie wtedy, gdy dotykał nagim ciałem pustego materaca. To nie ja przyłożyłem sobie czubek ostrza noża introligatorskiego do pięty, by spróbować bólem otrząsnąć się z tej rozpaczy. W tym pokoju, gdy wzeszło słońce i włączył się budzik nakazujący wstać do pracy, pomyślałem jedno: „Potrzebuję mamy".

Reklama

Na szczęście dzieliły mnie od niej tylko schody. Nie zebrałem się jeszcze do wyprowadzenia z domu rodzinnego ‒ tak naprawdę nie mogłem sobie na to pozwolić ze względu na finanse. Zadzwoniłem do niej, bo zdawało mi się, że jeśli wyjdę z sypialni, to wylecą ze mnie wszystkie wnętrzności. Szczerze wierzyłem, że jeśli przekroczę próg sypialni i wyjdę na korytarz, moja czaszka pęknie w szwach, a jelita wypadną ze mnie jak karma dla świń z wiadra. Mama odebrała telefon i powiedziała: „Na miłość boską, Daniel*, przestań się wygłupiać". Albo coś w tym stylu. Zacząłem płakać. Podobno zanosząc się głośnym szlochem małego chłopca. Usłyszałem przez sufit, jak mama rzuca telefon na podłogę.

Nie pamiętam tego dokładnie, ale podobno, gdy sanitariusze przyjechali, myślałem, że obaj robią mi zdjęcia. Bardzo się wściekłem i chciałem ich bić pięściami

Gdy otworzyła drzwi do mojego pokoju, ledwo łapała powietrze. Nie pamiętam, jak do tego doszło, ale najwyraźniej rozebrałem na części piloty do telewizora (miałem ze cztery, jakoś tak), a goły materac mojego łóżka pokrywały pochodzące z nich małe płytki PCB oraz szczyny i krew z mojej pięty. Siedziałem tak, płacząc, i powiedziałem mamie, że „zostałem przejęty". Wezwała karetkę.

I znowu: nie pamiętam tego dokładnie, ale podobno, gdy sanitariusze przyjechali, myślałem, że obaj robią mi zdjęcia. Bardzo się wściekłem i chciałem ich bić pięściami. Krzyczałem do jednego z nich, że robienie mi zdjęć jest bezprawne i że mam swoje prawa. Wszystko to robiłem, siedząc w przemoczonych bokserkach, z nogą całą we krwi.

Reklama

Z przejazdu do szpitala pamiętam tyle, że mama przyciskała moje nogi do łóżka. Powiedziała, że krzyczałem, żeby nie wieźć mnie autostradą, bo wewnątrz fotoradarów klęczą ludzie. Wspomnienia tej nocy w szpitalu to bezbarwne migawki strzykawek, miękkich głosów i pasów do unieruchamiania rąk.

Zdjęcie wykonane podczas badania fMRI, pokazujące rejony mózgu bardziej aktywne podczas zadania związanego z zapamiętywaniem u pacjentów z próby badawczej niż u pacjentów ze schizofrenią (via Wikimedia Commons)

Wszystko, co opisałem powyżej, określa się terminem epizodu psychotycznego. Taki epizod to cecha charakterystyczna dla ostrej schizofrenii – choroby, którą u mnie zdiagnozowano. Psychozę definiuje się jako stan, w którym osoba traci kontakt z rzeczywistością. Może się ona pojawić szybko albo – jak w przypadku większości ludzi, u których rozwija się schizofrenia – mogą ją poprzedzać powoli pojawiające się zwiastuny, by potem nagle uderzyła z pełną mocą. To właśnie przydarzyło się mi. Trzymano mnie w szpitalu przez około półtora tygodnia i od razu zaczęto podawać leki antypsychotyczne. Z tego okresu też nie pamiętam zbyt wiele ‒ tylko to, że czułem się często niedobrze i że ciężko mi było z kimkolwiek rozmawiać. Aha, a gość w pokoju obok notorycznie i celowo srał w gacie. Ten zapach przypominał śmierć, która przyczaiła się w moim mózgu.

Pamiętam dzień, w którym poczułem, że wracam do rzeczywistości. Nowe chemikalia, które brałem, zadomowiły się w moim ciele i nie sprawiały już, że chciałem wyłącznie nakryć głowę kocem i spać. Brat przyszedł mnie odwiedzić razem z mamą (przychodzili codziennie, ale rozmawiali głównie z lekarzami i pielęgniarkami – ja nie byłem zdolny do rozmowy). W pokoju dla gości obejrzeliśmy na iPadzie trzy odcinki Breaking Bad pod rząd. Mama położyła sobie tablet na kolanie i przytrzymywała go jedną dłonią, a drugą od czasu do czasu głaskała mnie po karku. Śmiałem się z czegoś, co powiedział Saul, i wydawało mi się, że w końcu wydostaję się z tego. Jak gdyby zasłona, którą spuszczono na moje dawne ja, zaczęła falować. Tego wieczoru zjadłem nawet pełny posiłek – nigdy już nie spojrzę na purée ziemniaczane jak na coś absolutnie powszedniego.

Reklama

Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku


Droga do ozdrowienia była wyboista. Żeby sprecyzować: utrudniały mi je ogłupiające ataki paniki, podczas których wracały urywki tego, co zdarzyło się tamtej nocy. Ale zespół zajmujący się pacjentami z problemami psychicznymi w moim szpitalu publicznym okazał się wspaniały – oprócz paru pielęgniarek, które traktowały mnie jak dziecko. Nienawidziłem tego. Kiedy pozwolono mi wrócić do domu, co tydzień wpadał do mnie pracownik opieki społecznej, by sprawdzić, czy biorę leki, spytać, jak minął mi każdy dzień, zachęcać, bym zaczął chodzić z mamą na spacery i odezwał się do moich przyjaciół. Czułem się zbyt zawstydzony, by z nimi rozmawiać. Myślałem, że nie zrozumieją. Albo, co gorsza, uznają mnie za świra i zerwą ze mną kontakt. Nie mogłem bardziej się mylić.

Mój najlepszy przyjaciel, Sam, tak się o mnie martwił, że seryjnie nie mógł spać nocami. Głupi drań. Jeden po drugim wszyscy znajomi zaczęli mi znowu wysyłać esemesy – myślę, że wcześniej głównie bali się, że powiedzą coś nie tak. Mówili, że nie mogą się doczekać, aż znowu zagramy razem w piłkę i że lada moment stanę na moich chuderlawych nogach. To niesamowite, jak dojrzale do tego podchodzili.

Oddział psychiatryczny zaaranżował mi pozaszpitalną terapię z wypowiadającym się na temat bardzo konkretnie mężczyzną o imieniu Gregg. Antypsychotyki przez pewien czas działały na mnie bardzo uspokajająco i często czułem się, jakbym brodził w bajorku pełnym melasy. Ale w moim mózgu zagościł też dziwny spokój, jakiego nie czułem od miesięcy. Gregg pomógł mi zrozumieć to, co mi się przytrafiło. Nauczył mnie technik, których miałem używać, gdy nachodziły mnie pełne paniki myśli o tamtej nocy (wyjaśniał, że mówienie o traceniu zmysłów nie pomaga – wszystko u mnie zostało na miejscu, tylko umysł zachorował). A także: jak nie żyć w strachu, że to znów się stanie. Zachęcał, żebym zaczął znowu spotykać się ze znajomymi. Opowiadał, że umysł nie musi koniecznie zostać w tym samym stanie, że można z tego wyjść i że leki działają, więc będą nadal działać. Jednak zaznaczał też, że powinienem patrzeć na siebie realistycznie i zaakceptować fakt, że jestem chory. Wszystkim, czego potrzebowałem, był czas.

Reklama

Zaakceptowanie tego okazało się tak naprawdę największym wyzwaniem. Jak się przekonałem, frustracja to uczucie bardzo zbliżone do strachu. W te dni, gdy wychodziłem na spacer (mama kazała mi spacerować każdego popołudnia przez przynajmniej godzinę, a w połowie drogi zostawiała mnie samego, dając mi też jakieś zadanie, np. kupienie mleka albo masła) i zaczynałem wszystko analizować, te myśli wdzierały mi się w mózg: „Czemu, do kurwy nędzy, nie możesz być po prostu normalny?". Musiałem wtedy zatrzymać się, zrobić parę wdechów i powiedzieć sobie na głos: „Ja jestem normalny. Zwyczajnie zachorowałem i robię sobie przerwę".

Po sześciu tygodniach od wyjścia ze szpitala zacząłem odwiedzać znajomych w ich domach. Gdy nastawiano zbyt głośno telewizor albo wszyscy mówili naraz, zawsze odczuwałem lekki dyskomfort, ale po prostu oznajmiałem im wtedy, że czuję się dziwnie. Nikt się ze mnie nie śmiał. I nikt się nade mną nie litował, co było cudowne. Wydawało mi się, że gdyby jeden z nich zachorował tak jak ja, zachowywałbym się jak nadopiekuńcza matka, która ciągle pyta, czy wszystko w porządku.

Po 10 tygodniach wróciłem na pół etatu do pracy. Mój szef nie mógł być bardziej życzliwy. Dowiedziałem się, że gdy zabrano mnie do szpitala, dzwonił do mojej mamy, że posada na mnie czeka i mogę ją z powrotem objąć, gdy tylko poczuję się na siłach. I że mogę to robić we własnym tempie. Z początku wprawiało mnie to we wściekłość – nie chciałem powrócić jako jakiś inwalida. Miałem 25 lat (urodziny spędziłem spowity lekową mgiełką, oglądając powtórki Przyjaciół), a nie 60, i chciałem, żeby ludzie postrzegali mnie dokładnie jako tego samego gościa, gdy wrócę. Zajęło mi trochę zaakceptowanie prawdy, że ludzie współczują i okazują troskę z powodu tego, co się stało, a nie mi jako w jakiś sposób upośledzonej osobie.

Reklama

Powrót do pracy okazał się decyzją najlepszą z możliwych. Rutyna i uporządkowany plan dnia, ludzie, z którymi można porozmawiać, zadania, które byłem w stanie wykonać – to wszystko działało na mnie leczniczo. Zdarzały się dni, że budziłem się przerażony, a na wzięcie prysznica i wyjście z domu potrzebowałem kilku godzin, ale nikt nie robił mi z tego powodu przykrości. Parę razy dzwoniłem z magazynu do Gregga – przebywanie w miejscu, w którym zaczęła mi się wymykać rzeczywistość, zdawało się czasami bardzo dziwne – i nie zawsze udawało mi się go złapać, jednak czasem wystarczyło samo zostawienie mu wiadomości. W końcu powiedział, że nie muszę się już z nim spotykać – ufał mi na tyle, że pozwolił samemu przepracowywać te myśli i tworzyć sposoby na radzenie sobie z nimi.

Pragnąłem podzielić się moją historią, bo dopóki sam nie zapadłem na schizofrenię, to słowo brzmiało dla mnie jak wyrok śmierci

Minął już rok i nie miałem nawrotu. Jeszcze długo będę musiał brać leki, jak sądzę, ale czuję się z tym okej. Mój popęd seksualny jest tak niewielki, że jeśli występuje, jest to dla mnie bezcenne (aczkolwiek nadal mi staje). Przybrałem też na wadze. Niemniej to wszystko mała cena, jeżeli płacę ją za czystość umysłu.

Pragnąłem podzielić się moją historią, bo dopóki sam nie zapadłem na schizofrenię, to słowo brzmiało dla mnie jak wyrok śmierci. Gdy słyszysz o schizofrenikach, wyobrażasz ich sobie zamkniętych w pokoju z gumowymi ścianami, kiwających się do tyłu i do przodu – wprost ku dwuwymiarowej przyszłości pełnej rozmów prowadzonych w wywołanym lekami otumanieniu i zaślinionych poduszek. Wyobrażasz sobie przyszłość składającą się ze słyszenia głosów i widywania zjaw. Przy odpowiedniej terapii, zwłaszcza jeżeli choroba zostanie wykryta we wczesnym stadium, możesz przechodzić ostrą schizofrenię bardzo dobrze i wrócić szybko do zdrowia. Tak samo jest w przypadku innych chorób psychicznych.

Do swoich rokowań podchodzę realistycznie: w przyszłości mogę mieć nawrót, i tak ‒ czuję się czasem zdołowany tą perspektywą. Jednak teraz wiem, że potrafię z tego wyjść, więc mniej mnie to przeraża. Znowu pracuję, spotykam się z ludźmi, trzymam formę i gram w piłkę nożną dokładnie jak rok temu. Pojechałem nawet na wakacje. Nie wydaje mi się, bym był już na siłach opuścić dom rodzinny – ale to może wynikać bardziej z lenistwa niż z jakichś innych przyczyn.

Jeśli czujesz się rozstrojony, porozmawiaj z lekarzem. Zażądaj natychmiastowej wizyty z powodu nagłego wypadku, jeżeli zajdzie taka konieczność

Moja najważniejsza rada dla każdego, kto doświadcza psychicznych objawów, jakie mu się wcześniej nie zdarzały? Powiedz komuś. Komukolwiek. Postaw na rozmowę, zamiast dusić to w sobie. Choroba psychiczna niczym nie różni się od fizycznej – w jej przypadku choruje po prostu inny organ: twój mózg. Nie bój się poprosić szefa o wolne albo powiedzieć mu, że nie czujesz się zbyt dobrze ‒ tak jak ja. Gdy przyglądam się temu z perspektywy: powinienem zwrócić się do kogoś z prośbą o pomoc już wtedy, gdy miałem halucynacje dotyczące dzwoniących telefonów, które zdarzyły się, jak miałem jeszcze jakiś kontakt z rzeczywistością. Jeśli stawką jest twoje zdrowie i samopoczucie, wstyd nie powinien grać żadnej roli. I powinniśmy obserwować psychiczne objawy tak uważnie, jak przyglądamy się fizycznym. Robienie za mistrza kamuflażu – jakiego zgrywałem nawet przed własną matką – to żaden powód do dumy.

Jeśli czujesz się rozstrojony, porozmawiaj z lekarzem. Zażądaj natychmiastowej wizyty z powodu nagłego wypadku, jeżeli zajdzie taka konieczność. Nawet gdy zdaje ci się, że będzie to brzmiało głupio albo że jest to coś, co minie, powiedzenie komuś, jak się czujesz, to najlepsza decyzja, jaką można podjąć w podobnej sytuacji. Zajmowano się mną jako nagłym przypadkiem psychiatrycznym i, jak już wiemy, zespół ze szpitala wykonuje w takich przypadkach świetną robotę. Nie wiem, jak to się ma względem osób, których sytuacja nie prezentuje się tak jak moja (w sieci czytałem różne opowieści grozy o kiepskich i opóźnionych interwencjach lekarzy). Jednak wiem, że milczenie, gdy czujesz się źle, to najgorsze rozwiązanie. Ludzie zawsze są dużo bardziej życzliwi, niż ci się wydaje.

Musimy przestać traktować choroby psychiczne jak tabu, jak coś, co splami nas na zawsze. A zacząć możemy tylko od samych siebie.